Polska od lat funkcjonuje w ustroju parlamentarno-gabinetowym, gdzie to rząd, a konkretnie premier, ponosi ciężar realnego zarządzania państwem. To rząd odpowiada za politykę społeczną, gospodarczą, zdrowotną — za decyzje, które dotyczą codziennego życia obywateli. Prezydent natomiast? Pełni rolę symbolicznego strażnika konstytucji, a najczęściej staje się zakładnikiem swojej partii albo… ozdobą państwowych obchodów.
Problem polega na tym, że owa symboliczna rola kosztuje nas — podatników — miliony złotych rocznie. Pałac Prezydencki, Belweder, służby ochrony, gabinety, doradcy, podróże, emerytury… W zamian otrzymujemy urząd, który z jednej strony nie ma realnej władzy, a z drugiej może paraliżować proces legislacyjny. Bo przecież prezydent może zawetować ustawę, opóźnić nominacje, tworzyć napięcia polityczne — bez ponoszenia politycznej odpowiedzialności. Ot, taki bezpiecznik, który czasem iskrzy.
Po co więc utrzymywać drugi ośrodek władzy wykonawczej, jeśli mamy jeden — rząd? Może warto pomyśleć o uproszczeniu ustroju? Wzorem Niemiec, gdzie prezydent jest wyłącznie ceremonialny, albo Szwajcarii, gdzie rządzi rada kolegialna?
Nie chodzi tu o kontrowersję, lecz o funkcjonalność. O przejrzystość władzy, ograniczenie konfliktów i odpowiedzialność polityczną. O to, by państwo było logiczne i oszczędne. Bo skoro prezydent nie odpowiada za realne decyzje, to może nie potrzebujemy całej tej prezydenckiej fasady?
Może czas powiedzieć głośno to, co wielu już cicho myśli: Urząd prezydenta w Polsce to anachronizm. Drogi, zbędny i przeszkadzający.
A może Ty, obywatelu, czytelniku, wyborco — widzisz to inaczej?
Napisz komentarz
Komentarze